MENU NOWE1

BIKE TOUR: Francja, Mercantour


Dziś gratka dla miłośników podróży na dwóch kółkach i amatorów górskich krajobrazów :) czyli tekst o wyprawie rowerowej T. we francuskie Alpy.




Mieszkanie nad morzem ma niewątpliwie wiele zalet, jednak gdy wybiera się na wycieczkę rowerową oznacza tylko jedno - zawsze pod górkę :P 

Tym razem wybór padł na Park Narodowy Mercantour – chroniący najpiękniejsze (i najwyższe) miejsca francuskiej części Alp Nadmorskich. Jest cel – no to zaczynamy :)


Dzień 1

Pierwszego dnia wyruszyłem wcześnie rano - godzinę przed świtem, aby jak najszybciej przejechać prosty odcinek trasy i zostawić jak najwięcej czasu na wspinaczkę. Trzeba pamiętać, że w listopadzie słońce nie świeci już tak długo jak w wakacje, a w górach zachodzi za szczyty naprawdę szybko.

Z Antibes do Saint-Laurent-du-Var jechałem więc po ciemku, mknąc szybko nadmorską drogą rowerową.  Podczas tej półgodzinnej rozgrzewki mogłem w oddali obserwować budzącą się do życia Niceę i powoli narastający, poranny korek zmotoryzowanych.

W Saint-Laurent-du-Var ostatecznie pożegnałem się z widokiem morza i skręciłem na północ by kontynuować w miarę płaski odcinek trasy wzdłuż rzeki Var. W miarę gdy oddalałem się od miejskiej aglomeracji, zza horyzontu zaczęły wyłaniać się pierwsze alpejskie szczyty, wskazujące dalszą drogę. Po przejechaniu 55 kilometrów wreszcie znalazłem się u bramy gór. Będąc na wysokości zaledwie 300 metrów musiałem opuścić skręcającą na zachód rzekę Var i rozpocząć wspinaczkę doliną potoku Tinee.


Od tego momentu skończyła się już wygodna jazda szeroką drogą rowerową, skończyły się też szybko mijające kilometry, a rozpoczęło mozolne zdobywanie kolejnych setek metrów wysokości.  
Przez kolejne kilka godzin droga prowadziła już wyłącznie pod górę, raz po raz przecinając towarzyszący jej potok. Ruch samochodowy praktycznie zanikł - nie widać było nawet mieszkańców mijanych wiosek. Krajobraz z każdym kilometrem (a właściwie metrami wysokości) ulegał zmianie. Początkowo dolinę otaczały skaliste wzniesienia niczym te z Jury Krakowsko-Częstochowskiej, wyżej góry przybrały kolor czerwony, pewnie od koloru ziemi z której były zbudowane. W końcu, w pobliżu wioski Isola (850m npm) przybrały kolor blado-żółty od drzew i traw rosnących na stokach - późna jesień zawitała i w Alpy.


Sama wioska wyglądała jakby w uśpieniu, dwie ulice, zamknięte sklepiki - wszyscy czekali na nadejście zimy i najazd kolejnej rzeszy turystów. W okolicy znajduje się bowiem jedna z największych stacji  narciarskich w okolicy, Isola 2000 corocznie przyciągająca tłumy amatorów zimowego szaleństwa.


Isola słynie jeszcze z jednej rzeczy. To tutaj rozpoczyna się najtrudniejsza część podjazdu na dwie największe przełęcze Alp Nadmorskich - Col de la Lombarde (2350 m npm) i Col de la Bonette (2802 m npm). Dla mnie wybór dalszej drogi był prosty - Col de la Lombarde została dwa tygodnie wcześniej zamknięta dla ruchu z powodu zalegającego śniegu.

Droga na Col de la Bonette początkowo biegła doliną rzeki Tinee, wznosząc się wyżej i wyżej. W końcu, po przejechaniu kolejnych 13 kilometrów i wspięciu się na wysokość 1200 m npm zobaczyłem cel pierwszego dnia wycieczki - wioskę Saint Etienne de Tinee.

Wioska ta, podobnie jak Isola, okazała się zupełnie pusta. Co prawda w sezonie letnim, przyjeżdża tutaj mnóstwo amatorów kolarstwa górskiego (w okolicy znajduje się wiele tras i wyciągów na okoliczne wzniesienia przystosowanych dla tej wyczynowej odmiany jazdy na rowerze), ale poza sezonem zostaje jedynie garstka miejscowych.


Saint Etienne de Tinee to też syboliczny koniec doliny, która towarzyszyła mi niemal przez cały dzień. Stojąc na jedynym placu miasteczka, wydaje się jakby było ono otoczone ze wszystkich stron przez górskie szczyty, niedostępne dla żadnego typu roweru.

Dzień 2

Drugiego dnia wyprawę rozpocząłem trochę później. Nie musiałem się martwić o czas - do przejechania miałem "zaledwie" 25 kilometrów pod górę i tyle samo z powrotem. Jedynym problemem był fakt, że od celu - przełęczy de la Bonette dzieliło mnie jakieś 1600 metrów wysokości :)


Tym razem nie było już rozgrzewkowego odcinka wzdłuż morza i od pierwszego kilometra droga zaczęła się piąć ostro do góry przecinając kolejne wzniesienia. Przez pierwsze kilka kilometrów, dopóki słońce nie wzniosło się wysoko ponad horyzont, cała okolica spowita była nie tylko mrocznym cieniem, ale też odczuwalne było przeraźliwe zimno niedostępnych regionów Alp.


Wreszcie na wysokości 1700 metrów na chwilę zza gór wyłoniło się słońce. Przystanąłem, aby popodziwiać alpejskie krajobrazy, kolorowe stoki mieniące się w blasku słońca, a także żeby w końcu móc się ogrzać. Nagle za plecami usłyszałem dziwny odgłos. Obróciłem się i całkowicie zaskoczony ujrzałem kozicę górską, która z równie wielkim osłupieniem patrzyła w moją stronę. Pewnie niemniej zdziwiona niż ja, że nie jest jedynym stworzeniem, który wpadł na pomysł ogrzania się w jedynym nasłonecznionym miejscu w okolicy ;)


Sto metrów wyżej krajobraz po raz kolejny uległ zmianie. Wjechałem na mały płaskowyż z którego wreszcie zobaczyłem cel mojej podróży - ośnieżone szczyty Alp i małą nitkę którą miałem podążać kilkadziesiąt minut później. Na zboczach nie było już drzew, a jedynie resztki pożółkłej trawy, oszczędzonej po całym sezonie wypasu owiec. Od tego momentu poziom trudności jeszcze się zwiększył. Przede mną 4 kilometry serpentyn tak dobrze znanych z kolarskiego wyścigu Tour de France - to tutaj wielokrotnie rozstrzygały się losy tego największego kolarskiego wyścigu świata.
Powolna wspinaczka upływa jednak wyjątkowo szybko, gdy w końcu ma się przed oczyma cel i gdy czuje się, że jest się jedyną osobą w promieniu 20 kilometrów.  Serpentyny skończyły się na wysokości 2300 metrów. Dalej droga biegła już po grani dookoła której z obydwu stron na poboczu zalegały kupy śniegu. Jak dowiedziałem się dzień wcześniej, we wiosce jest osoba odpowiedzialna za odśnieżanie tego fragmentu drogi, aż ona sama nie zdecyduje, że przełęcz nadaje się już do zamknięcia i zimowego odpoczynku od turystów (hmm ciekawa fucha ;p :)


W końcu, po wielogodzinnej wspinaczce, zadowolony osiągnąłem najwyższy punkt wyprawy. Ukazał mi się widok na dolinę po drugiej stronie góry, na którą tak mozolnie się wspinałem. Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć doszło do mnie, że wjechałem rowerem wyżej niż najwyższy szczyt naszego kraju :P Z zamyślenia, szybko wyrwał mnie jednak kolejny podmuch przeraźliwie zimnego listopadowego wiatru, zmuszając mnie do rozpoczęcia trudniejszej części dnia - zjazdu do wioski.

Dlaczego trudniejszej? Zjeżdżając zdecydowanie łatwiej o wypadek. Bez używania hamulców w kilka sekund rower osiąga prędkość 70 km/h, a trzymając je cały czas wciśnięte na maksa - jakieś 30. Na każdym z zakrętów trzeba zachować odpowiednią koncentrację, aby przypadkiem, przy delikatnej pomocy siły odśrodkowej, z niego nie wylecieć. ;P  W czasie zjazdu, nie ma więc czasu ,aby podziwiać widoki, trzeba poddać się pędowi powietrza i szybko redukować tak mozolnie zdobywane kilometry. 



Dzień 3

Trzeci dzień przywitał mnie jeszcze większym zimnem, niż na przełęczy. Postanowiłem jak najszybciej się spakować i uciec w cieplejsze nadmorskie rejony. Zjeżdżając przez ponad godzinę ze średnią prędkością 50 km/h, czuło się respekt do tego co osiągnęło się pierwszego dnia wspinaczki. Niby nie było wtedy serpentyn, ani wąskich stromych podjazdów, ale ciągła jazda w dół przypominała, jak trudno pierwszego dnia było zdobywać kilometry.
Po wyjeździe z doliny, pchany wiejącym w plecy wiatrem w mig dojechałem z powrotem do domu. ;)


Podsumowując, w ciągu trzech dni zrobiłem "tylko" 330 kilometrów i 3200 metrów wspinaczki. Nie mogę się już doczekać, aż wrócę w to samo miejsce zimą, już jako typowy zmotoryzowany turysta – narciarz :P , aby zobaczyć te same krajobrazy, mieniące się już nie żółtym, a białym kolorem leżącego śniegu.

Bon voyage!

Na koniec garstka zdjęć :)













7 komentarzy:

  1. Podróż- marzenie <3 chociaż na rowerowej liście do odhaczenia chciałabym przede wszystkim przejechać szlak wzdłuż Dunaju :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Góry... uwielbiam !

    OdpowiedzUsuń
  3. O rety, a mnie się taka podróż na 2 kółkach zrodziła w głowie z 3 tygodnie temu i od tej pory spać nie mogę. To nie przypadek, że tu trafiłam:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Znając Ciebie, wiem że to Ci się uda (narty. Zdjęcia robią wrażenie,jako piechur trudów nie zazdroszczę

    OdpowiedzUsuń
  5. Wooow jaka trasa :o
    + bardzo ładne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń